






4 sierpnia. Lato znowu uchyliło piekarnik, obdarzając nas kilkudniowym wzrostem temperatur. Żar rozlewa się po ulicach. W lesie odrobinę łatwiej przetrwać, ale ściółka sucha jak pieprz, nawet drzewa zaczynają się wybarwiać, nie bacząc, że do jesieni jeszcze trochę czasu. O termometrze najlepiej zapomnieć, bo kiedy nasz wyszczerzył się wczoraj temperaturą 34,5°C (przez moment nawet 35°C), mój kapelusz aż podskoczył z wrażenia. Najchętniej relegowałbym się teraz za koło podbiegunowe, tyle że i tam w tym roku rekordowe upały.
„Jeżeli w sierpniu gorąco będzie, to zima w śniegi długo zasiędzie”. Czy przysłowiu można wierzyć? Doświadczenie przygląda mu się z kpiącym uśmieszkiem, sącząc mi do ucha: „Przecież w waszym regionie poziom późniejszego zaśnieżenia bywa odwrotnie proporcjonalny do sierpniowych ekstremalnych temperatur”. Nadzieja, w komitywie ze wspomnieniem, zasiadła na drugim ramieniu: „Nie słuchaj go. Zawsze jest szansa. Jak będzie w tym roku, zobaczymy”. Mojej babci było na imię Nadzieja. Dlaczego z góry mam kwestionować jej podszepty?
Odłóżmy na bok te rozważania (chociaż w upały myśl o zimie jest orzeźwiająca). Dzisiaj postanowiłam napisać kilka słów o jednym z patronów dnia. To Jan Maria Vianney (1786-1859), francuski ksiądz, patron wszystkich proboszczów, bardzo ciekawa postać obdarzona wielkim samozaparciem, uporem w dążeniu do celu oraz… darem ciętej riposty i to pomimo braku talentu oratorskiego. Pochodził z ubogiej chłopskiej rodziny, jąkał się, więc już od urodzenia miał pod górkę. Kiedy, dzięki wstawiennictwu kapłana z własnej parafii, mógł rozpocząć kształcenie, na przeszkodzie stanęły mu problemy z opanowaniem powszechnie wówczas używanej w Kościele łaciny.
Umiejętność biegłego posługiwania się tym językiem była wtedy priorytetowa. Nie tylko sprawowano w nim liturgię, rozmawiano podczas spotkań z duchownymi różnych narodowości, ale też po łacinie egzaminowano kleryków. Tymczasem Jan był najsłabszym alumnem na roku. O tym, że się nie poddawał, świadczy anegdota, opowiadająca jak to poirytowany dukaniem studenta egzaminator, podsumował jego wysiłki:
- Drogi Vianney, jesteś całkowitym ignorantem, a na co, twoim zdaniem, przyda się Bogu osioł?
- Skoro Samson powalił trzy tysiące Filistynów za pomocą oślej szczęki, czegóż Pan nie dokona, mając do dyspozycji całego osła! – odparował kleryk.
Riposta Jana została doceniona. Uzyskał zgodę na zdawanie egzaminów w języku ojczystym, ale kiedy w końcu został kapłanem, trafił do najgorszej parafii w diecezji, słynącej z nieobyczajnego prowadzenia się większości mieszkańców, wielkiej liczby przepełnionych karczm i opustoszałego kościoła. Szkoda było wysyłać tam duchownego z tzw. potencjałem, bo z góry skazany był na przegraną. Tymczasem Vianney dokonał cudu. Lekko mu wprawdzie nie było, przynajmniej na początku, jednak trafił w końcu do swoich owieczek. Udało mu się, bo nie znał się na retoryce, nie było dla niego tematów tabu, nie prawił gładkich kazań, tylko opowiadał o życiu, a przykłady czerpał z otoczenia. Stał się słynny w całej Francji. Mawiano, że ma dar czytania w sumieniach ludzkich i dar proroctwa. Przez 41 lat jego proboszczowania, przez Ars przewinęło się około miliona ludzi.
Dziś św. Jan został bohaterem mojej tytułowej fotografii. Jego drewniana figura wpada w oko każdemu, kto przejeżdża przez lubuskie Goszczanowo. Uduchowioną postać ustawiono na cokole z napisem „Św. Jan Maria Vianney, patron miejscowego kościoła”. Święty ma za plecami przystanek autobusowy, częściej pełniący funkcję parkingu, z którego korzystają zmotoryzowani amatorzy lodów, sprzedawanych niemal na samym zakręcie. Droga pod wiaduktem prowadzi nad piękne jezioro z górującą nad nim wspomnianą świątynią oraz znajdującym się na drugim brzegu rezerwatem Goszczanowskie Źródliska, a drogą na wprost (główna, chociaż kręta) dotrzecie do kolejnych jezior. Wszystkie w otoczeniu dających cień lasów. Piękny to teren, warto go odwiedzić. Wiem, że każda sroczka własny ogon chwali, ale nie mogłam się oprzeć reklamie. Lubuskie ciągle jeszcze pozostaje nieodkryte.
Na zakończenie ciekawostka kulinarna pod tytułem „Placuszki św. Jana Vianneya”. Proboszcz z Ars znany był z ascetycznego trybu życia. Nie tylko unikał wszelkich wygód, ale też niewiele jadał. Mawiano, że na tydzień wystarczały mu trzy ziemniaki, a i te spożywał czasami spleśniałe, bowiem gotował wszystkie na raz. Od czasu do czasu robił sobie święto, smażąc matafansy (zabijacze głodu). Te placuszki były popularne wśród francuskich chłopów, przypominały grube naleśniki, podobne do kresowych blinów lub amerykańskich pancakes. Ich nazwę wywiedziono od „matent la faim” = „poskramiać głód”. Początkowo przyrządzano je z tartych ziemniaków, później ewoluowały do potraw mącznych (przygotowanie zajmowało mniej czasu). Jeżeli ktoś ma ochotę spróbować, proszę, oto przepis:
3 jajka
500 ml mleka
230 g mąki
skórka starta z cytryny
łyżeczka sody oczyszczonej
oliwa do nacierania patelni
Jaja i mleko ubić w misce, wsypać mąkę wymieszaną z sodką, dodać utartą skórkę cytrynową i ubijać do czasu uzyskania gładkiej, pozbawionej grudek mieszanki. Odstawić na pół godziny, po czym smażyć małe, stosunkowo grube naleśniki. Francuzi lubią je z konfiturą morelową i syropem lawendowym, ale św. Jan Vianney pewnie jadał „puste”.
Tekst i foto Maria Gonta
« | grudzień 2023 | » | ||||
P | W | Ś | C | P | S | N |
1 | 2 | 3 | ||||
4 | 5 | 6 | 7 | 8 | 9 | 10 |
11 | 12 | 13 | 14 | 15 | 16 | 17 |
18 | 19 | 20 | 21 | 22 | 23 | 24 |
25 | 26 | 27 | 28 | 29 | 30 | 31 |